Minął styczeń. Zaczął
się jak zwykle frustrującym pokazem sztucznych ogni. Dobrze, że
Azja ma to wszystko w nosie i z roztargnionym zainteresowaniem
spojrzała przez balkon, po czym poszła spać. Ludzie w niezrozumiałej desperacji posyłają w kosmos znaki, które nic nie
znaczą. Karmią się radością
z kompletnie nieprzewidywalnej
przyszłości.
Potem trwał cały styczeń.
Zimny i ciemny. Dużo pracowałam, najgorsze były trzy dni po kolei:
rano tam, a po południu tu. W sumie 15 godzin dziennie z wstawaniem
o 5.45 i powrotem do domu o 22.10. Brak sił na refleksje, na
podniesienie kieliszka wina do ust. Do tego
polityczne koktaile. Wielkie histerie światowe. Kto
pamięta co wydarzyło się w styczniu? Za dużo
niesprawdzonych, kombinowanych informacji. Tonę w informacjach, sama
przestaję myśleć. Inwigilacja, nowy prezydent USA, obojętność,
śmierć na mrozie, śmierć pod śniegiem, zamarznięte psy na
łańcuchu, odliczanie do końca świata. Rajd ministra będę
pamiętać dzięki memowi „Patrz w lusterka! Macierewicz jest
wszędzie”.
Przeczytałam znakomitą
książkę „Światło, którego nie widać” Anthony Doerra.
Polecam.
Widziałam „Projektantkę”. Także polecam.
Przypomniałam sobie
„Kamienie na szaniec” przy okazji lektury Zosi. Wielkie, rzetelne
bohaterstwo, historie zaciskające gardło. Honor, ojczyzna, odwaga.
A gdyby to był mój syn? Moja córka? Co wtedy?
W lutym będzie więcej
światła. Powróci optymizm?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz