środa, 1 lutego 2017

Minął styczeń. Zaczął się jak zwykle frustrującym pokazem sztucznych ogni. Dobrze, że Azja ma to wszystko w nosie i z roztargnionym zainteresowaniem spojrzała przez balkon, po czym poszła spać. Ludzie w niezrozumiałej desperacji posyłają w kosmos znaki, które nic nie znaczą. Karmią się radością 
z kompletnie nieprzewidywalnej przyszłości.
Potem trwał cały styczeń. Zimny i ciemny. Dużo pracowałam, najgorsze były trzy dni po kolei: rano tam, a po południu tu. W sumie 15 godzin dziennie z wstawaniem o 5.45 i powrotem do domu o 22.10. Brak sił na refleksje, na podniesienie kieliszka wina do ust. Do tego polityczne koktaile. Wielkie histerie światowe. Kto pamięta co wydarzyło się w styczniu? Za dużo niesprawdzonych, kombinowanych informacji. Tonę w informacjach, sama przestaję myśleć. Inwigilacja, nowy prezydent USA, obojętność, śmierć na mrozie, śmierć pod śniegiem, zamarznięte psy na łańcuchu, odliczanie do końca świata. Rajd ministra będę pamiętać dzięki memowi „Patrz w lusterka! Macierewicz jest wszędzie”.
Przeczytałam znakomitą książkę „Światło, którego nie widać” Anthony Doerra. Polecam.
Widziałam „Projektantkę”. Także polecam.
Przypomniałam sobie „Kamienie na szaniec” przy okazji lektury Zosi. Wielkie, rzetelne bohaterstwo, historie zaciskające gardło. Honor, ojczyzna, odwaga. 
A gdyby to był mój syn? Moja córka? Co wtedy?
W lutym będzie więcej światła. Powróci optymizm?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz